Dwa

Tryptyku część druga. Jest 11 sierpnia 2008 roku. Jadę porannym ekspresem do Krakowa. Trochę przysypiam, ale w sumie nic dziwnego - jest piąta rano. Jest trochę chłodno, ale podejrzewam, że później się ociepli. To kwestia o tyle istotna, że moje czarne ubranie na pewno będzie przyciągało promienie słoneczne jak magnes.
W przedziale jest zupełnie pusto, pewnie dopiero w Tarnowie dosiądą się jacyś ludzie, więc mam trochę czasu i spokoju, aby porozmyślać. A jest o czym. Najbardziej zaprzątają moją uwagę kwiaty: jeżeli będzie gorąco, to mogą zwiędnąć w samochodzie Rafała. No i przede wszystkim - jakie kupić. Zawsze mam problem z wyborem kwiatów na jakąś okazję, a już w szczególności na pogrzeb.
Gdy parę dni wcześniej dowiedziałam się, że Monika nie żyje byłam zszokowana, ale też jednocześnie wydawało mi się, że jej samobójcza śmierć jest naturalną konsekwencją kondycji psychicznej, w jakiej się ostatnio znajdowała. Przypomniało mi się nasze ostatnie spotkanie - chyba w styczniu, na krakowskim Rynku, niedaleko Instytutu Goethego. Trochę sobie ponarzekałam na swoją aktualną sytuację - że nie radzę sobie z przeszłością, która w postaci mojego eks dręczy mnie swoją obecnością na każdym poniedziałkowym seminarium. A Monika udzielała mi licznych rad, jak to wszystko sobie poukładać jednocześnie rozsiewając propagandę, że jest szczęśliwa i spełniona. Gdzieś podświadomie wiedziałam, że to wszystko ściema. Mówiła do mnie jak nakręcona - niczym żarliwy neofita z jakieś dziwnej sekty. Nie miałam w sobie jednak na tyle odwagi, by przebić ten jej sztucznie napompowany balon samozadowolenia i zapytać jak jest naprawdę.

Pogrzeb mnie zadziwił. Spodziewałam się, że w takiej małej, górskiej miejscowości, z jakiej pochodziła Monika, ksiądz podczas pogrzebowej mszy będzie grzmiał o potępieniu i piekle dla samobójcy. Ale nic z tych rzeczy. Była pełna kultura i zrozumienie: "Monika odeszła od nas po długiej i ciężkiej chorobie..." Pomyślałam, że to jakaś iskierka oświecenia w tym naszym polskim Ciemnogrodzie, że coś zaczyna się powoli przebijać w społecznej świadomości.
Jej rodzina nie płakała - w końcu to twardzi ludzie z gór. Poza tym większość osób zapewne zżerało poczucie winy, raczej nieuniknione w takich przypadkach. Prawdopodobnie byłam jedyną osobą, która była od niego wolna. Być może dlatego, że miałam ten "komfort" dwóch nieudanych prób za sobą. Że zdawałam sobie sprawę, że bardzo trudno jest pomóc osobie z myślami samobójczymi - zwłaszcza, gdy ona się z nimi maskuje, gdy obsesyjnie zaprzecza, że jest jej źle, gdy rozpuszcza w otoczeniu swoistą propagandę sukcesu. Sama tak robiłam i sama odrzuciłam oferowaną mi pomoc. Zawsze człowiek myśli, że psychiatra i leki są mu niepotrzebne, że panuje nad sytuacją. Jakże zgubne jest takie myślenie...
To był pewien paradoks. Ja próbowałam zabić się dwukrotnie - nieskutecznie. Monice udało się za drugim razem. Coś mi mówiło gdzieś w środku (i mówi do tej pory), że teraz wreszcie jest szczęśliwa, że już nie cierpi i że zaznała spokoju. Na ile moje przeczucia są trafne, to pokaże czas. Pewnie się kiedyś spotkamy - wtedy wszystkiego się dowiem.

Komentarze

Popularne posty