Walking on the moon
„Zakupy to czysta przyjemność” - tak głosi slogan, reklamujący jedną z rzeszowskich galerii handlowych. Prawie bym weń uwierzyła, gdyby nie moja pewna osobista przywara, a mianowicie ślepota. Będąc bowiem od ponad roku jednocześnie i klientem i sprzedawcą nijak nie widzę prawdy w zacytowanym na początku stwierdzeniu. Weźmy na warsztat choćby samo dojście do centrum handlowego, takiego np. jak Millenium Hall. Prujesz sobie wykostkowaną ścieżką od strony Nowego Miasta, mijasz kościół i szkołę, na horyzoncie pojawia się galeryjny przybytek, a tu zonk! Chodnik się kończy. Masz przed sobą kawałek szczerej, zielonej trawy. Dodam, że tylko w lecie, gdyż wiosną, jesienią i zimą pole to [od każdej strony] pokrywa gruba warstwa tłustego, rzecznego błota, w którym z łatwością można zatonąć po same kostki. Dla tych kąpieli błotnych jest jednak alternatywa – „chodnik” ze zbrojonych płyt betonowych. Co prawda jego powierzchnia pozostawia wiele do życzenia, jeżeli idzie ilość dziur na centymetr sześcienny, ale podążając nim można przeczytać wypisane na dźwiękochłonnym ekranie urocze życzenia gwiazdkowe od kibiców Stali.
Jako sprzedawcy marzeń mamy m.in. za zadanie śledzić ceny w konkurencyjnych sklepach. Zajęcie to do wdzięcznych nie należy – nie
lubimy go zarówno my, jak i koledzy od konkurencji, dlatego też każdy widząc
człowieka z długą listą, w słupki której wpisuje ceny asortymentu z półek,
wykazujemy oczywiste zrozumienie dla niedoli tego nieszczęśnika. W końcu za
parę dni sami będziemy musieli pójść do jego sklepu i zrobić dokładnie to samo.
Jednakże Media Markt postanowił utrudnić życie wszystkim spisującym ceny,
wprowadzając obowiązek podawania imienia i nazwiska oraz sklepu, dla którego
się pracuje. Przy wejściu jest specjalna lista, na którą każdy spisywacz musi
się zameldować, by mógł spokojnie wejść za sklepową bramkę i wypełnić swój służbowy obowiązek. To bardzo upokarzające działanie nie przynosi jednak
pożądanych rezultatów – przynajmniej w naszym wypadku, bowiem czy ktoś może nas zmusić do podania… prawdziwych personaliów? Paradoks polega na tym, że przeszło rok temu rozglądając się za nową lodówką bez skręowania begałam sobie po MM i spisywałam oraz fotografowałam komórką ceny. A ponoć klient nigdy nie ma racji...
Ten numer nie przejdzie jednak w Jedynce na Podwisłoczu. Nie wiem, czy wino o nazwie „SEXY” jest dobre, jednakże jego nazwa na tyle mnie rozśmieszyła, że być może w przyszłości kupię je sobie - ot choćby dla draki. Ale pracownicy
stoiska z alkoholem zapewne takiego wariantu nie wzięli pod uwagę.
„No patrz. Co ona [czyli ja]
robi? Zdjęcie!” – mówi scenicznym szeptem ekspedientka z monopolowego do
ochroniarza. Pan podchodzi do mnie i zwraca mi uwagę, bym nie fotografowała.
Chowam więc pokornie telefon, ale w głębi duszy ten zakaz nie daje mi spokoju. "Dlaczego?" – myślę gorączkowo. Machając siatą z jogurtami, które kilka minut
wcześniej zakupiłam na nabiałowym w tymże sklepie, idę w stronę kładki na Wisłoku. W końcu
wpadam na genialne wytłumaczenie. Niektóre ludy tubylcze nie pozwalają się
fotografować z obawy, że zdjęcie ukradnie ich duszę. Może w Jedynce myślą, że
fotografując komórką wino jednocześnie gwizdnę je z półki? Jakiż z nas pogański
naród. Oh mon Dieu! – aż chciałoby się rzec. Oczywiście, można mi zarzucić, że
się czepiam. Jeżeli jednak tekst ten dowodzi małości mojego charakteru, to o
czym świadczą przytoczone przeze mnie wyżej przykłady? Na pewno o tym, że z
pierwszego wyrazu hasła, cytowanego na początku, można śmiało usunąć
dwie pierwsze litery. A reszta? Nie mnie to osądzać…
Komentarze
Prześlij komentarz