Starman
Bartka odziedziczyłam po poprzedniej ekipie sklepu na Kazimierzu: wraz ze sprzętem, meblami i odpowiedzialnością materialną. Początkowo nieco się czaił, ale gdy nabrał pewności, to bywał u nas klika razy w tygodniu. Prócz zwyczajowego zachwytu nad możliwościami aparatów i obiektywów swojej ukochanej marki, opowiadał zawiłe dzieje swojego życia: ucieczce od "wojny jaruzelskiej", o "tymczasowym", czteroletnim pobycie we Włoszech i emigracji do Kanady. O podróży do Meksyku i o kolarstwie. I o tym, że nadal pomaga ludziom, mimo, że wielu zrobiło go w balona. O książkach i o jazzie. I o niedomykających się zastawkach w jego sercu. Wiedział, że nie zostało mu wiele czasu, ale my to nieco ignorowaliśmy. "Panie Bartku, co Pan gada? Do setki co najmniej".
Gdy przez kilka dni nie pokazywał się w sklepie, by zapytać, czy jego aparat wrócił już z serwisu, wiadomo było, że coś jest nie tak. I faktycznie - jego serce jednak nie wytrzymało. Kosmita wrócił do gwiazd.
Bartłomiej nie chodził na pogrzeby - nawet wtedy, gdy grzebano któregoś z jego przyjaciół. Był ateuszem, wolał czcić życie. Do samego końca chodził po mieście jak nakręcony i fotografował. "I żadnego zielska nie chciałbym mieć na grobie". Jego woli jednak nie wypełniono. Może i dobrze: przy braku tablicy nagrobnej napisy na szarfach pomogły mi znaleźć miejsce jego pochówku. Przyszłam do niego jednak z pustymi rękami: zamiast palić mu zniczy, wolę pielęgnować w pamięci obrazek, jak stoi przy gablocie ze sprzętem i w ekstatycznym zachwycie powtarza, że jego "Jedyneczka to straszna maszyna".
Serdeczne podziękowania dla Mateusza Morawskiego za udostępnienie zdjęcia pana Bartłomieja.
Komentarze
Prześlij komentarz