Samotność długodystansowca

Pamiętam, jak kilka lat temu Jacek Braciak, znakomity aktor charakterystyczny, trafnie określił to, na co od dawna choruje polski film. W przeciwieństwie np. do kina amerykańskiego, gdzie opowieść jest budowana za pomocą obrazu [jak żołnierzowi zimno w okopie, to się trzęsie], w polskim produkcjach odbywa się to tylko i wyłącznie za pomocą słów [aktor recytuję kwestię, że odczuwa chłód – i stąd wiemy, że bohaterowi jest zimno]. Od tamtej diagnozy jednak chyba sporo się w polskim kinie zmieniło, czego najlepszym przykładem jest laureat Srebrnych Lwów na Festiwalu w Gdyni, czyli „W imię…” 
Film Małgośki Szumowskiej jest obrazem po stokroć. Już od pierwszych minut widać, że księdza Adama trawi od środka bezkresna samotność. Jest kosmitą z ipodem w uszach, którego prowincjonalny świat – gdzie został przymusowo rzucony – kompletnie nie rozumie. I w którym tak bardzo brakuje mu bratniej duszy. Męskiej duszy. A z drugiej strony jest księża owczarnia: zgrzebna, prosta, uboga. Pogubiona w swoich życiowych rolach, chamska, dziarska i upośledzona. Ale to właśnie z niej wyjdzie ta długo oczekiwana, choć bardzo ulotna, iskra radości, której Adam tak potrzebuje. 
Nie wyobrażam sobie, by główną rolę miał zagrać ktoś inny niż Andrzej Chyra. Za sformatowanie targających głównym bohaterem emocji do rozmiaru pary zagubionych, niebieskich oczu powinien dostać wszelkie możliwe aktorskie laury. Plusa dostaje też ode mnie Maja Ostaszewska, której początkowo nawet nie poznałam – tak dobrze wcieliła się w postać Ewy, popijającej żony niedoszłego księdza. Natomiast przysłowiową wisienką na torcie jest obecność nastoletnich chłopców [aktorów-amatorów], grających wychowanków Adama. Scena, w której stwierdzają, że ksiądz rozładowuje swoje napięcie seksualne współżyjąc w lesie z jeleniami ubawiła mnie do łez. 
Osobną wartością filmu są zdjęcia Michała Englerta. Występujące w naprzemiennym rytmie rozległe, niemal freskowe kompozycje, dociekliwe zbliżenia [bardzo często pod światło – jak choćby w trakcie procesji z monstrancją po polach] oraz hipnotyzujące ujęcia ruchu mocno wdzierają się w pamięć. Englertowy pejzaż jest cichy i pokorny: z jednej strony wyzłocony łanami kukurydzy, z drugiej – mocno przygnębiający jak sklep „Niagara” czy odrapane drzwi plebanii. Wiele w nim odwołań do toposów dawnego malarstwa – choćby scena, w której Adam, zalany porannym światłem, leży nago na materacu niczym Chrystus zdjęty z krzyża. Aż samo się ciśnie do głowy „Ecce homo”. W sumie słusznie, bo imię „Adam” znaczy przecież „człowiek”. 
To nie jest film dla wszystkich: myślenie jest warunkiem koniecznym do jego obejrzenia. Reszcie polecam natomiast produkcje typu "Maczeta zabija". Mimo wszystko będzie mniej bolało.

Komentarze

  1. Poprzedni film Szumowskiej (Sponsoring) wywołał we mnie mieszane uczucia z przewagą negatywnych niestety. Nie przekonuje mnie jakoś takie "kino na temat". Podobne odczucia budzi we mnie "W imię" - wiadomo, że wiele się mówi/pisze o seksualności księży ostatnio. Odrzuca mnie od modnych, nagłówkowych tematów, bo mam wrażenie, że to efekt jakiegoś koniunkturalizmu. Ha, no i ta nazbyt oczywista symbolika - Adam i Ewa, tudzież scena w wodzie stylizowana na pietę.

    Z ciekawych filmów o (trochę) podobnej tematyce polecam "Wątpliwość" z Meryl Streep.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeżeli chodzi o ową "oczywistą symbolikę", to ja Szumowską rozgrzeszam. Po pierwsze - jest historykiem sztuki, a historycy sztuki są w tej kwestii zboczeni. A po drugie - owa "zabawa" tematami sztuki wydaje mi się niezbędna w opowiadaniu o Kościele, który przecież z takiej symboliki się składa. Cała relacja kapłan = następca Chrystusa oraz Kościół = Oblubienica jest mocno przesiąknięta seksualną konotacją. Sceny, o których piszesz, to jedynie takie pryszcze, ognisko zapalne jest gdzie indziej. Oto ksiądz-gej, który nie pożąda swojej oblubienicy, jest jednocześnie dobrym jej sługą [trudno mu odmówić działań na korzyść parafialnej wspólnoty oraz bardziorowatych wyrostków, którymi się opiekuje]. Logicznie myślący człowiek nie oceni go więc jednoznacznie.
    Rozumiem, że "pryszcze" mogą się nie podobać - jak każdy inny zabieg stylistyczny. Natomiast nie zarzucałabym Szumowskiej koniunkturalizmu. Kiedyś trzeba zacząć łamać tabu. W polskich warunkach atak niestety musi być zmasowany, bo inaczej nie działa. W przeciwnym wypadku pozostaje nam się pogrążyć we wszelkich odcieniach głupoty, jaką najlepiej uosabia arcybiskup Michalik.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty