Strefa zdehumanizowana, cz. I

Pójście do sklepu czy na spacer stanowi nie lada wyczyn. Chodnik zajęty, więc trzeba iść po krawężniku, albo też pasie zieleni, dodatkowo nadzianym "minami", które z rana pozostawiły psy. Slalom Gigant wiosną? Dlaczego nie? I niech się ci się nie wydaje, że na uliczkach wjazdowych do bloków masz pierszeństwo. Nawet dziecko wie, że trzeba ustąpić i szybko odskoczyć na bok. Gdzie nie spojrzysz, tam są - samochody.
Nie twierdzę, że samochód to samo zło i że powinnimy wrócić do wozów drabiniastych. Możliwość sprawnego poruszania się między punktem A a punktem B jest odwiecznym i dobrym z gruntu marzeniem ludzkości. Jest tylko jedno "ale": brak umiaru. Najlepszym przykładem jest Rzeszów. Władze troszczą się jedynie o to, by nie zabrakło miejsc do parkowania. Inne potrzeby mieszkańców schodzą na dalszy plan. Chodniki i pasy zieleni, a co za tym idzie część drzewostanu, są zamieniane na parkingi, ale to i tak nie wystarcza. Samochody bowiem zawłaszczają także te strefy, które są przeznaczone dla ludzi. Wystarczy spojrzeć cantrum miasta czy na pierwsze z brzegu osiedle, by zobaczyć, że pojazdy są zaparkowane praktycznie wszędzie, nawet na zakrętach i w pobliżu przejść dla pieszych, co przecież stanowi niebezpieczeństwo dla przechodzących. Ale przecież kierowca musi się zatrzymać jak najbliżej domu/sklepu/urzędu/kościoła itd. Wysiłek jest niezdowy... (?!)
Wszystko to jest skutkiem myślenia, które w samochodzie widzi boga postępu. Dowodzi to, że władze polskich miast zatrzymały się mentalnie gdzieś na poziomie społeczeństwa industrialnego. Szkoda, bo z prawdziwym postępem, który na pierwszym miejscu w miejskiej przestrzeni stawia człowieka, nie ma to nic wspólnego. "Polska to dziki kraj" - jak powiedział nieklasyk. I właściwie miał wiele racji.

Komentarze

Popularne posty