Tron

Prawdopodobnie wczorajsze emocjonalne rzygnięcie pomogło mi na tyle, że jeszcze w końcówce Starego Roku udało mi się tu wysmażyć ładny naleśniczek z truskawkami. Więc do rzeczy. Na ekrany kin wchodzi właśnie (albo już gdzieniegdzie wszedł) „Tron: Dziedzictwo”. Ponieważ go jeszcze nie widziałam, to zajmę się na razie jego poczciwym poprzednikiem, czyli „Tronem” z 1982 roku.
Fabuła jest prosta. Flynn, genialny informatyk, przez przypadek zostaje wciągnięty do cyberświata i musi walczyć o przetrwanie, czyli: dobrzy biją się ze złymi, źli przegrywają. Wątków metafizycznych brak i bynajmniej nie jest to powód do obrazy. Choć z dzisiejszego punktu widzenia owa walka z monopolem władzy Głównego Programu Kontrolnego może nieco przypominać użeranie się z Microsoftem. Z tym że, scenarzyści nie przewidzieli, iż rzeczywistość nie będzie tak utopijna, jak historia, którą wymyślili.
Ale „Tron” jest także, a może przede wszystkim, filmem do zjedzenia. W Sieci krąży takie bzdurne przekonanie, iż jego strona wizualna jest równie prymitywna, jak ówczesne gry wideo, stanowiące inspirację dla filmu. Dlaczego bzdurne? Bo jeżeli przyjrzeć się dokładnie „tronowym” kardom oraz formie graficznej gier z lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych, to ta opinia nie ma szans przeżyć nawet z podłączonym respiratorem.

Oto "tronowe" kadry













... oraz ówczesna elita gier wideo: kolejno "Pong" 1972, "Space Invaders" 1978, "Pacman" 1978-1979, "Hounted House" 1980, "Battle Zone" 1980, "005" 1981.













Twórcy filmu nie grzebali w czymś, co ze względów technicznych dopiero wizualnie raczkuje. Sięgnęli do dziedziny już sprawdzonej i rozwiniętej, czyli do komiksu. Za stronę wizualną produkcji odpowiadały przede wszystkim trzy osoby: Jean Giraud, Syd Mead i Peter Lloyd. Giraud i Mead to znane nazwiska. Pierwszy to inaczej Moebius, postać znana w komiksowym świecie, twórca ilustracji do komiksów takich jak „Blueberry” czy „L’Incal”. Drugi zasłynął przede wszystkim jako niezmordowany projektant wszelkiego typu pojazdów i robotów do filmów, np. „Star Trek”, „Łowca androidów”, „2010”, „Obcy” czy „Misja na Marsa”. Trzeci z panów jest zawodowym ilustratorem, później zrobił karierę jako projektant gier.
A trzeba przyznać, że z komiksem w owych czasach zaczęło dziać się wiele ciekawego – zarówno pod względem treściowym, jak i formalnym – i bynajmniej trudno nazwać go prymitywnym. Komiks zaczyna poważnieć, podobnie jak i cała sztuka od końca lat sześćdziesiątych. Przyczyn tego dorastania jest wiele: okrucieństwo wojny w Wietnamie, fala buntów z roku 1968, coraz szybszy rozwój nauki, który pozwolił stanąć człowiekowi na Księżycu czy większa świadomość ekologicznych zagrożeń – można by długo wymieniać. Rany starszego pokolenia, uczestniczącego w II wojnie światowej już nieco zastrupiały, zaś młodzi konsumpcyjnie się przeżarli – nie było im dane pościć i musieli coś zrobić, aby wyjść z zawieszenia. Sztuka również nie mogła stać w miejscu – postanowiła być mądrzejsza, bardziej uczona i głębsza. Zarówno w wizualizmie, minimalizmie, konceptualizmie czy architekturze high-tech odżyły stare futurystyczne pragnienia, by oddać cześć ludzkiemu geniuszowi. Niemniej nie odrzucono całkowicie (jeszcze nie) estetyki. Hola, hola, inteligentne nie musi być brzydkie. I na tym właśnie gruncie wyrósł „Tron”: radosnej, technicznej utopii z lekką nutą świadomości przyszłych zagrożeń.

I na koniec wybiórczy przegląd sztuki końca lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Daję same nazwiska. Tytuły są zbędne, bo obrazki chrupią same w sobie. Smacznego. I szczęśliwego Nowego Roku. ;-)

Robert Morris

François Morellet

Luc Peire

Dan Flavin

Hans Peter Reuter

Victor Vasarely



Renzo Piano

Komentarze

Popularne posty