Veronique, heroina i wymięta kochanka, czyli o artystycznej muzie słów kilka
Romantyzm spaczył nas mentalnie pod wieloma względami. Weźmy na ruszt choćby pojęcia takie jak „natchnienie” i „muza”. W zbiorowym pojmowaniu tych abstrakcyjnych terminów wygląda to mniej więcej tak: jakaś piękna dziouszka sfruwa z nieba przed oblicze artysty i jednym skinieniem paluszka zapładnia jego głowę jakimś szlachetnym artystycznym konceptem, po czym olśniony twórca intensywnie walczy z płótnem tworząc wiekopomne dzieło, przed którym w przyszłości narody kolana giąć będą. Amen. Ale czy na pewno?
Cztery krótkie epizody, składające się na fabułę „Veronique” w bardzo ironiczny sposób rozprawiają się z tym mitem. Bo kimże jest owa tytułowa artystyczna muza i jaka jest jej rola w procesie twórczym? Vera daleka jest od romantycznych ideałów. Z jednej strony jest wymiętą kochanką, przekazywaną z rąk do rąk, pięknym przedmiotem służącym artystycznemu schujczeniu, czyli tworzeniu pod mecenasa i publiczność, ale i dzięki temu – zdobyciu sławy i pieniędzy. Z drugiej zaś jest upartą cnotką, której nie da się oszukać: artystyczny krętacz oraz jego mocodawcy poniosą srogą karę totalnego unicestwienia. Ale ta słodko-gorzka dwoistość Veronique dużo mówi także i o samym twórczym światku: o mieszczanach ceniących pejzaże w złotych ramach, o targowiskach próżności, jakimi są wernisaże i o podstępnych paniach z gazet, czy też o władcy, który chce się uratować wciskaniem artystycznego kitu. Możemy więc zapomnieć, iż istnieje jakiś związek między „sztuką” a „czystością i szlachetnością”. Ręce można pobrudzić nie tylko farbami.
Ten komiksowy dydaktyzm mógłby okazać się nie do przełknięcia, gdyby nie bardzo świadome zastosowanie dwóch rzeczy: sarkastycznego, cudnie nonszalanckiego języka oraz określonych rozwiązań graficznych, które zmiękczają treść niczym pamiętne zakończenia piosenek T-raperów znad Wisły [np. „Dobra, dobra, pocałujcie dupę bobra”]. Rysunki są proste, tworzone na białym tle za pomocą czarnej, surowej linii o zmiennej grubości oraz kropkowania i szrafowania, które mają podkreślać kubaturę. Czyli zupełnie „niedzisiejsze”, bo celowo pozbawione bezmyślnego efekciarstwa, jakby „siekierką ciosane”, ale przez to przypominające kubistyczne zabawy z formą. Owszem, zdarzają się twórcom i małe potknięcia, choćby pewne braki w narracji – czasem trudno się połapać w treści, czy też zbyt szkicowe potraktowanie niektórych scen – choć z drugiej strony owo rysunkowe niedopieszczenie dynamizuje tempo opowieści.
Polecam więc Wam ten komiks, nie tylko dla umocnienia wiary, że mit nie jest prawdą, ale też po prostu – dla dobrej zabawy przy czytaniu:
„Vera: Naprawdę zjadłaś cały oddział rycerzy?
Smoczyca: Trochę zjadłam, ale trochę tylko zagryzłam.”
Więcej o komiksie "Veronique" [kto, co, jak, o czym, napisał, narysował, posklejał, zszył - tutaj: http://otusiunio.blogspot.com/search/label/Voczymjest]
I na koniec tradycyjnie kilka wybranych przypadkowo obrazków.
Cztery krótkie epizody, składające się na fabułę „Veronique” w bardzo ironiczny sposób rozprawiają się z tym mitem. Bo kimże jest owa tytułowa artystyczna muza i jaka jest jej rola w procesie twórczym? Vera daleka jest od romantycznych ideałów. Z jednej strony jest wymiętą kochanką, przekazywaną z rąk do rąk, pięknym przedmiotem służącym artystycznemu schujczeniu, czyli tworzeniu pod mecenasa i publiczność, ale i dzięki temu – zdobyciu sławy i pieniędzy. Z drugiej zaś jest upartą cnotką, której nie da się oszukać: artystyczny krętacz oraz jego mocodawcy poniosą srogą karę totalnego unicestwienia. Ale ta słodko-gorzka dwoistość Veronique dużo mówi także i o samym twórczym światku: o mieszczanach ceniących pejzaże w złotych ramach, o targowiskach próżności, jakimi są wernisaże i o podstępnych paniach z gazet, czy też o władcy, który chce się uratować wciskaniem artystycznego kitu. Możemy więc zapomnieć, iż istnieje jakiś związek między „sztuką” a „czystością i szlachetnością”. Ręce można pobrudzić nie tylko farbami.
Ten komiksowy dydaktyzm mógłby okazać się nie do przełknięcia, gdyby nie bardzo świadome zastosowanie dwóch rzeczy: sarkastycznego, cudnie nonszalanckiego języka oraz określonych rozwiązań graficznych, które zmiękczają treść niczym pamiętne zakończenia piosenek T-raperów znad Wisły [np. „Dobra, dobra, pocałujcie dupę bobra”]. Rysunki są proste, tworzone na białym tle za pomocą czarnej, surowej linii o zmiennej grubości oraz kropkowania i szrafowania, które mają podkreślać kubaturę. Czyli zupełnie „niedzisiejsze”, bo celowo pozbawione bezmyślnego efekciarstwa, jakby „siekierką ciosane”, ale przez to przypominające kubistyczne zabawy z formą. Owszem, zdarzają się twórcom i małe potknięcia, choćby pewne braki w narracji – czasem trudno się połapać w treści, czy też zbyt szkicowe potraktowanie niektórych scen – choć z drugiej strony owo rysunkowe niedopieszczenie dynamizuje tempo opowieści.
Polecam więc Wam ten komiks, nie tylko dla umocnienia wiary, że mit nie jest prawdą, ale też po prostu – dla dobrej zabawy przy czytaniu:
„Vera: Naprawdę zjadłaś cały oddział rycerzy?
Smoczyca: Trochę zjadłam, ale trochę tylko zagryzłam.”
Więcej o komiksie "Veronique" [kto, co, jak, o czym, napisał, narysował, posklejał, zszył - tutaj: http://otusiunio.blogspot.com/search/label/Voczymjest]
I na koniec tradycyjnie kilka wybranych przypadkowo obrazków.
piękna metafora "zapładniania" artystycznego ;) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPiekielnie dobrze zrecenzowane!
OdpowiedzUsuńA moja V. leży i nie mam kiedy o niej napisać ;(
Bdziękuję, bdziękuję. :-)
OdpowiedzUsuńVera leży? Nie godzi się, nie godzi.