Nic nie jest takie, jakby się mogło wydawać
O filmach pisuję tutaj niezwykle rzadko. Po pierwsze dlatego, że współczesne kino mnie zwyczajnie nudzi. Dzisiejsze produkcje albo są beztreściowym zlepkiem zajefajnych efektów specjalnych albo też są tak niszowe, że nawet ja niezbyt je pojmuję. Natomiast drugim powodem, dla którego rzadko bawię się w filmowego recenzenta jest ograniczona ilość materiału, który miałabym analizować. Wybieram bowiem tylko te filmy, które w jakiś sposób wpłynęły na mój rozwój, na kształtowanie się poglądów czy zainteresowań, a takich siłą rzeczy nie ma zbyt wielu, choć palców u rąk do ich przeliczenia zabraknie. Wśród nich bardzo wiele zostało wyprodukowanych w latach siedemdziesiątych, jak choćby „Gorączka sobotniej nocy” Johna Badhama.
Nie będę się zagłębiać w opowiadanie fabuły: kto nie widział, to niech płonie ze wstydu i nadrabia zaległości jak najszybciej. A kto widział, ten wie, że nie o taniec w tym obrazie chodzi, a raczej o tego, który tańczy. Dla Tonego, dziewiętnastoletniego chłopaka z Bay Ridge w Brooklynie, jedyną ucieczką przed ustawicznie gnojącą go rodziną, jest cotygodniowy wypad na dyskotekę, gdzie funkcjonuje jako rodzaj spiżowego bóstwa, przed którym z szacunku rozstępuje się morze roztańczonych głów. Tony jednak nie zdaje sobie sprawy, iż jego lokalna sława w „Odyssey 2001” to kolejne, po tym domowym, więzienie, w którym tkwi – bez jakiejkolwiek nadziei na wolność. Z tego podwójnego uwikłania uwalnia go dopiero Stephenie. Stephenie nie jest bynajmniej chodzącym ideałem, wręcz przeciwnie: Tony bardzo trafnie określa ją jako paplającą od rzeczy blagierkę. Jednakże ta nieco zadufana w sobie papla znalazła w sobie dość siły, aby – pomimo strachu i bólu – wyrwać się do innego, być może lepszego świata, leżącego zaledwie po drugiej stronie Mostu Brooklyńskiego. To dzięki niej Tony w ogóle pomyśli, że nie jest skazany na dożywotnią pracę w sklepie z farbami czy użeranie się z ustawicznie niezadowolonym ojcem. Jednakże ucieczka z tego psychicznego aresztu będzie kosztowała go bardzo wiele: po drodze będzie musiał – wbrew własnej woli – skrzywdzić kilka osób. Ale nikt przecież nie powiedział, że dorosłość nie boli, nawet tych pięknookich chłopców w białych garniturach.
Nie ma jak w domu.
Starszy brat Tonego - ojciec Frank Jr, który właśnie postanowił odejść z Kościoła.
Głupia i beznadziejnie zakochana w Tonym Anette.
Kumple rzecz jasna...
... a zwłaszcza ten jeden - co prawda ma samochód, ale jest bardzo problemowy.
Stephanie - gdy milczy, jest całkiem fajną dziewczyną.
I wreszcie Tony: obrotny sprzedawca...
...dyskotekowy bóg...
... i dorastający mężczyzna.
Treść filmu jest bardzo mocno wspomagana przez jego stronę wizualną. Zdjęcia, których autorem jest nieżyjący już Ralf Detlef Bode, można podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy cechuje charakterystyczne rozciągnięcie obrazu w pionie oraz lecąca w sepię kolorystyka, czyli środki stylistyczne dość typowe dla kinematografii lat siedemdziesiątych. Natomiast drugi rodzaj ujęć określam jako „magiczne”. W przeciwieństwie do tych „normalnych”, pojawiają się wyrywkowo – głównie w czołówce oraz scenach tańca w dyskotece – jednakże są bardzo mocnym akcentem artystycznym filmu. Kto choć raz widział konkursowy taniec Tonego i Stephenie, ten z pewnością zauważył zmienne operowanie perspektywami, zdjęcia „pod światło” czy kadry z nieostrymi, zatopionymi w kolorowym świetle sylwetkami głównych bohaterów. Ten zastosowany przez Bode dualizm doskonale oddaje kontrast między udręką codziennego życia w podłej dzielnicy oraz niezwykłością tanecznego ruchu – odskoczni przed całym brudnym bełtem tego świata.
Mogłabym więc napisać o tym filmie jeszcze dużo więcej - choćby o genialnej grze młodziutkiego Travolty czy też o niesamowitym soundtracku, ale blogi mają jednak swoje prawa. Choć w tym wypadku to chyba jednak dobrze, bo przymykając szczęki zostawiam Wam bardzo duży margines do odrywania niezwykłości tego obrazu. Więc… zechciejcie skorzystać z takiej okazji. ;-)
P.S.
Historyk sztuki skupi ponadto uwagę na kilku pysznych szczególikach, mianowicie:
- dyskotekowym parkiecie, który mógłby być dziełem Victora Vasarely'ego albo jakiegoś innego wizualisty;
- scenie, w której Doreen wyciera Tonemu czoło: ot, taka nieco cyniczna wersja tematu „Chrystus i jawnogrzesznica”, tyle, że tym razem to chyba nasz "dyskotekowy mesjasz" ma nieco więcej na sumieniu;
- reprodukcji wycinanki Henriego Matissa pt. „Ikar” z 1947 roku, wiszącej w przedpokoju nowego mieszkania Stephenie;
Najwyraźniej pora, żebym obejrzała go raz jeszcze - na smaczki wtedy nie zwracałam uwagi!
OdpowiedzUsuńFachowa i lekka recenzja - faktycznie,obecnie już nawet nie ma czego recenzować.
Smaczki, smaczki: historyczno-sztuczne zboczenie daje o sobie znać od czasu do czasu. ;-) Zawsze się zastanawiam, czy znalazły się one w filmie przypadkiem czy też są intencjonalne.
OdpowiedzUsuń