Forma, forma!
Dzieło sztuki to TREŚĆ i FORMA - w różnych proporcjach. O ile ta pierwsza w dziele sztuki nie zawsze jest dostępna dla widza z racji tego, że dany obraz czy rzeźba powstają w określonym kontekście historyczno-artystycznym, tak FORMA zawsze jest na wyciągnięcie ręki.
Weźmy taki oto przykład: głowa młodego mężczyzny. Ale jest w niej coś dziwnego, bo oto ten młodzieniec ma twarz pomarszczoną niczym dojrzały czy nawet stary mężczyzna, zaś na wyciągniętej do góry szyi widać wyraźnie zarysowane kości, mięśnie i żyły. Gęste długie włosy, układają się w fantazyjne wzory, jak gdyby rozwiewał je wiatr. To nie jest zwykły, realistyczny portret. Rzeczywistość została tu trochę zniekształcona, przerysowana, aby nadać dziełu większego wyrazu, dramatyzmu, by po prostu „waliło” po oczach od samego początku. Przecież wyciągając głowę do góry nie rysuje się na naszej szyi aż tyle zmarszczek. Jednym słowem ten młody człowiek z pewnością nie jest uczestnikiem wiejskiego pikniku, ale czegoś znacznie bardziej poważniejszego.
No dobrze, w opisanym wyżej przykładzie forma służyła wyrażaniu jakieś treści. Ale zdarza się i tak, że dzieło niekoniecznie musi „mówić” o czymś ważnym. Pierwszy obrazek, jaki przychodzi mi na myśl – akwarela Młody zając.
Weźmy taki oto przykład: głowa młodego mężczyzny. Ale jest w niej coś dziwnego, bo oto ten młodzieniec ma twarz pomarszczoną niczym dojrzały czy nawet stary mężczyzna, zaś na wyciągniętej do góry szyi widać wyraźnie zarysowane kości, mięśnie i żyły. Gęste długie włosy, układają się w fantazyjne wzory, jak gdyby rozwiewał je wiatr. To nie jest zwykły, realistyczny portret. Rzeczywistość została tu trochę zniekształcona, przerysowana, aby nadać dziełu większego wyrazu, dramatyzmu, by po prostu „waliło” po oczach od samego początku. Przecież wyciągając głowę do góry nie rysuje się na naszej szyi aż tyle zmarszczek. Jednym słowem ten młody człowiek z pewnością nie jest uczestnikiem wiejskiego pikniku, ale czegoś znacznie bardziej poważniejszego.
A teraz go przedstawmy. To święty Jan, jedna z rzeźb ołtarzowych kościoła w Hodowicy (obecnie Ukraina) z około 1760 roku dłuta Jana Jerzego Pinsla (Pinzla). Obecnie rzeźby z tej świątyni znajdują się w Muzeum Sztuki Sakralnej we Lwowie. Niestety, nie dysponuję całościowym ujęciem tej sceny. W Muzeum dobrze nas pilnowano, byśmy nie robili zdjęć, zaś w Internecie próżno ich szukać. Ale nie w tym rzecz. Chodzi mi przede wszystkim o to, że nieznając portretowanej osoby, nie wiedząc jakiej sceny jest ona częścią, czyli niewgłębiając się w treść, z samej tylko formy można wyczytać bardzo wiele. I do tego nie jest potrzeba jakaś specjalistyczna wiedza. Tu działają dwie rzeczy: instynkt, czyli pewna wrażliwość estetyczna, a także zdolność obserwacji. O ile to pierwsze jest każdemu człowiekowi w określonym stopniu przyrodzone, tak to drugie można najzwyklej w świecie wyćwiczyć. Jest to, przyznaję, dość żmudny proces, ale dostępny dla każdego. Tyle, że w polskim szkolnictwie na lekcjach plastyki się tego po prostu nie praktykuje. A szkoda.
No dobrze, w opisanym wyżej przykładzie forma służyła wyrażaniu jakieś treści. Ale zdarza się i tak, że dzieło niekoniecznie musi „mówić” o czymś ważnym. Pierwszy obrazek, jaki przychodzi mi na myśl – akwarela Młody zając.
Na jej temat powstało sporo teorii, które zawsze sprowadzają się do tego, że jest ona przejawem postawy typowej dla renesansowych artystów: odkrywczej, ciekawej świata, badającej przyrodę itd. Tyle, że prawda jest mniej wzniosła: Albrecht Dürer namalował sobie tego oto zająca jako próbkę do obrazu. Farby olejne były wówczas horrendalnie drogie, więc żadnemu normalnemu artyście nie przyszłoby do głowy, by marnować tak drogi materiał na próbowanie. Ale akwarele były tanie jak barszcz, więc można sobie poćwiczyć tyle, ile się chce. Owszem, ktoś może słusznie zauważyć, iż w średniowieczu, a także częściowo w sztuce nowożytnej zające były symbolem m. in. tchórzostwa (przez ich płochliwość) i pojawiały się na wielu obrazach nadając im odpowiednie znaczenie. Ale raczej nie w tym wypadku. Po pierwsze ze względu właśnie na parszywość użytej techniki, jaką Dürer użył, a po drugie – zając-symbol nie występował nigdy indywidualnie, sam jeden na płaszczyźnie płótna czy kartonu. Dajcież ludzie spokój: symbole symbolami, ale to człowiek - jako najdoskonalszy Boży twór - był w centrum. Nobilitacja przyrody przyszła o wiele, wiele później.
Ale aby dojść do wniosku, że ów zajączek jest po prostu zwykłym, malarskim ćwiczeniem, zaś cała uwaga malarza skupiła się wyłącznie na oddaniu ślicznej sierści zwierzaka musiałam się jednak posłużyć pewną historyczną wiedzą. Podam więc inny przykład, gdzie wiedza będzie zbyteczna. Portret Heleny Fourment, żony Piotra Pawła Rubensa.
O ile w poprzednim wypadku mieliśmy szkic do dzieła do jakiegoś większego obrazu, tak tutaj mamy obraz, który skończony i autonomiczny. Widać na nim żonę artysty, niezbyt szczelnie okrytą wspaniałym futrem i wydaje mi się, że zbyt wielkiej filozofii tu nie ma. Rubens chciał sobie po prostu utrwalić miły dla siebie widok, mieć coś na zasadzie osobistego wydania „Playboya” i tyle. Ale ileż tu zabawy formą! Jest i kontrast pomiędzy nagim, pokrytym celulitem ciałem tłuściutkiej żonki a wspaniałą fakturą futra, które kobieta próbuje na siebie nałożyć. I to połączenie kolorów: brązu, czerwieni, pomarańczu oraz całej gamy bieli, perłowych róży, urgów– można by bez końca wymieniać.
O ile w poprzednim wypadku mieliśmy szkic do dzieła do jakiegoś większego obrazu, tak tutaj mamy obraz, który skończony i autonomiczny. Widać na nim żonę artysty, niezbyt szczelnie okrytą wspaniałym futrem i wydaje mi się, że zbyt wielkiej filozofii tu nie ma. Rubens chciał sobie po prostu utrwalić miły dla siebie widok, mieć coś na zasadzie osobistego wydania „Playboya” i tyle. Ale ileż tu zabawy formą! Jest i kontrast pomiędzy nagim, pokrytym celulitem ciałem tłuściutkiej żonki a wspaniałą fakturą futra, które kobieta próbuje na siebie nałożyć. I to połączenie kolorów: brązu, czerwieni, pomarańczu oraz całej gamy bieli, perłowych róży, urgów– można by bez końca wymieniać.
Malarz po prostu uchwycił moment, gdy słoneczne światło pada na głowę pracującej kobiety oświetlając jej niesamowite, rude włosy oraz piękną, białą bluzkę. W połączeniu z ciemnym wnętrzem, w jakim znajduje się modystka, rozświetlone kolory skrzą się i mienią. I o ile w przypadku Rubensa wiemy, kim była jego modelka, tak Lautrec przedstawił jakąś zupełnie anonimową niewiastę. Można by nawet rzec, że jej ciało jest jedynie pretekstem do przekazania pięknego spektaklu kolorystycznego, jaki się odbywa we wnętrzu tego ciemnego zakładu modniarskiego.
Alexander Calder był jednym z bardziej szalonych rzeźbiarzy (a tym samym jednym z moich ulubionych), bo jakże nie nazwać szaleńcem tego, który rzeźbi z... drutu. Nie pamiętam, czyj to portret, ale to właściwie nieistotne. Calder za pomocą drutu "rysuje" w powietrzu. Jego rzeźby nie mają powierzchni, są jedynie kawałkiem metalu ustawionym, bądź zawieszonym w przestrzeni. Ze względu na ich ażurowość można przez nie zobaczyć to, co dzieje się po drugiej stronie - jak w szklanej tafli, ale w przeciwieństwie do szkła - można przebić przez nie np. palec, gdyż są po prostu puste w środku. Mało tego - rzeźbiarz tworzy tutaj najzwyklejszą karykaturę: pokazuje cechy najbardziej charakterystyczne dla portretowanej osoby jednocześnie je przyrysowywując. Zadarty nos, półprzymkniete, wielkie, znużone oczy, podkręcone, krótkie włosy. Artysta po prostu się bawi, ale z jaką maestrią.
Słowem: nie trzeba wielkich idei, by stworzyć dzieło sztuki. Wystarczy jedynie chęć, aby sobie po dziecięcemu poigrać z kolorami i fakturami. Ku uciesze oka własnego oraz widza.
a propo formy co z Czystą Formą I jezeli sztuka wyznacza sobie za cel jako rozwój w pewnym sensie przekraczanie to to co bedzie kolejnym jej procesem - brak formy?
OdpowiedzUsuńTwój artykuł to dobry punkt wyjścia dla dyskusji. Oczywiście równie niezobowiązującej ideowo jak durerowski króliczek ;)
OdpowiedzUsuńA propos tego uroczego zwierzęcia. Mam wrażenie, że problem ze sztuką współczesną polega na tym, że artysta ćwicząc się w formie, nam, odbiorcom pozostawia ćwiczenie się w idei. Bo na tym polega wszelki proces rozumienia (vide Gadamer oraz Dilthey): jeśli króliczek Durera porusza w nas strunę symboliczną i ów symbol ożywa w naszym procesie interpretacji, to wcale nie oznacza, że się mylimy. My inter-pretujemy. Bawimy się ideą.
Historycy sztuki lubią dekapitować myślenie symboliczne, z nieznanych mi do końca przyczyn.
Może brakuje im teorii? fenomenologii i hermeneutyki?
Bo jeśli zaczniemy pytać: dlaczego światło na włosach modystki jest takie piękne? Co to znaczy malować światło? I kto to wymyślił? kto doprowadził do perfekcji? to przepadliśmy i stanęliśmy w szeregu obśmianych przez Ciebie kombinatorów. Oni kombinują, bo nie zatrzymują się w procesie zadawania pytań. Tak naprawdę nie interesuje ich ostateczna odpowiedź, myślę, że oni też się trochę bawią hipotezami. Taka ideowa akwarela. ;)
Co do przekraczania formy - wydaje mi się, że brak formy jest na dłuższą metę niemożliwy, a raczej - nie znośny. W latach siedemdziesiątych zachłyśnięto się konceptualizmem, natomiast dekadę później nastąpił gwałtowny nawrót do malarstwa. Wydaje mi się, że człowiek po prostu potrzebuje formy, gdyż sam nie jest bezcielesny.
OdpowiedzUsuńA co do zabaw hipotezami historyczno-sztucznymi to się oczywiście zgadzam. To jest chyba taka forma sztuki dla sztuki. I jakoś odżywa mi w tym momencie w głowie przydomek, jakim zwą studentów IHSu studenci ASP - "impotenci". ;-)
OdpowiedzUsuń