Kronika absurdu, cz. 1

... czyli subiektywny i wybiórczy przegląd absurdów z ostatnich kilku dni.

Piątek, 1 października
Plac Wolności. Mijam przystanek autobusowy patrząc w stronę przejścia dla pieszych, którym za kilka chwil sama będę przechodziła na drugą stronę ulicy. Właśnie zapaliło się zielone światło i grupka ludzi ruszyła przez pasy. Są już tak mniej więcej w połowie zebry, gdy słychać jadącą na syngalne karetkę pogotowia. Wszystkie samochody zatrzymują się, by zrobić miejsce na jezdni. Przystają również ludzie przechodzący przez ulicę. Obracają głowy, by zlokalizować dźwięk syreny. Karetka jedzie w stronę Szpitala Wojewódzkiego nr 2 na ul. Lwowskiej (popularnie zwany „szpitalem na górce”).
Orientacyjnie wyglądało to tak:



Karetka właściwie nie jedzie – pędzi. Na szczęście kierowcy usunęli się na tyle, że ambulans nie musi robić slalomu między innymi pojazdami. A co robią nasi piesi, którzy zatrzymali się w połowie pasów? Stoją grzecznie lub się trochę cofają? A skąd! Po prostu przebiegają przez przejście w stronę chodnika, podczas gdy prująca niczym perszing karetka jest ledwie kilka metrów od przejścia. „Ludzie wariują w tłumie” – jak kiedyś zaśpiewał niepoeta. Nikt w tej grupce przechodzących nie wpadł na pomysł, że rozpędzona karetka może nie zdążyć się zatrzymać przed pasami i tego ranka do szpitala „na górce” trafi więcej niż jedna osoba. Albo że – nawet jeżeli dałaby radę zahamować tak gwałtownie – to te kilkadziesiąt sekund, gdy będzie czekała aż zwolni się miejsce na jezdni może być kluczowe dla życia pacjenta, którego wiezie. Ale cóż, siła naszego narodu jest w… nogach. Grunt, że szybko biegli.


Sobota, 2 października
Idąc osiedlową ulicą zwracam uwagę na plakat zawieszony na drzewie. Pod hasłem: „NADCHODZI CZAS PATRIOTÓW” widnieje podobizna bijącego w werbel żołnierza. Wygląda to zresztą o tak:



Plakat przypomina propagandowe grafiki nazistowskie z lat trzydziestych, więc podchodzę bliżej, by mu się przyjrzeć. U dołu afisza wiszą przeznaczone do oderwania dla zainteresowanych mini-karteczki z odsyłaczem do strony internetowej organizacji, która go powiesiła. Oddzieram więc jedną, a po powrocie do domu sprawdzam w Internecie podany adres. W czymś w rodzaju credo tej organizacji wyczytuję, że walczą o prawdę i sprawiedliwość, więc zaprzestaję jego dalszej lektury i idę do zakładek z po lewej. Zaciekawiła mnie jedna z nich zatytułowana „Zagrożenia dla Polski”. Klikam. Otwiera się kilka tematów-odnośników. Klikam więc ponownie – tym razem na „Salon polityczny III Rzeczypospolitej”. Są zdjęcia. Fajnie, lubię obrazki. A na nich wszyscy ci, którzy rzekomo do owego Salonu należą. Bez wymieniania nazwisk powiem, że byli tam przede wszystkim ci, których już tradycyjnie oskarża się o przynależność do tzw. Układu i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pośród nich nie znalazło się paru rodzynków, którzy jeszcze jakiś czas temu z Układem walczyli. Znów przyszedł mi do głowy Rok 1984. Oceania, ojczyzna Winstona Smitha, żyła w stanie permanentnej wojny z którymś z dwóch pozostałych mocarstw – Wschódazją lub Eurazją. Przykładowo, jeżeli Oceania była sprzymierzona z Eurazją, to walczyła z Wschódazją: o sukcesach wojennych pisały wszystkie oceaniczne gazety, zaś na ulicach wisiały afisze z podobiznami Wschódazjatów, przedstawionych jako wojenne potwory, które trzeba nienawidzić i z którymi trzeba walczyć. Jednak w ciągu jednego dnia, a nawet kilku godzin kierownictwo Partii mogło zmienić zdanie, z kim tak naprawdę prowadzi wojnę. I nagle Wschódazja okazywała się sojusznikiem Oceanii w walce ze znienawidzoną Eurazją, mieszkańcy której zaczęli pojawiać się na propagandowych afiszach jako żądne oceanicznej krwi bestie. Panta rei.


Jutro zapraszam na część drugą.

Komentarze

Popularne posty