Obrazki z wystawy
Wczoraj poszłam się odchamić. W siedzibie Polfy otwarto wystawę malarstwa Barbary Hubert [pisałam o niej tutaj: http://borninthe80.blogspot.com/2010/07/obserwatorzy.html] oraz fotografii Pawła Olearki. Wystawa ani dobra, ani zła. Przeciętna. Barbara Hubert wcisnęła swoje malarstwo w pewną niszę, ale dopóki używała czystych, sycących kolorów, to ta jej niszowość się sprawdzała. Zapewne dlatego, że żywa kolorystyka czytelnie ukazywała schematy formalno-ikonograficzne, z których artystka celowo korzysta. Natomiast ciemnobłękitne nokturny gdzieś te rusztowania pogubiły zostawiając widza z wielką, niemal czarną dziurą przed oczami. Szkoda, bo malarstwo Hubert lubię właśnie za jego autentyczną pogodę i promienność, których w tych obrazach zabrakło.
Co do fotografii Pawła Olearki, również rzeszowianina, mam jedno zastrzeżenie – brak pewnej iskry. Rozumiem estetykę, w jakiej zostały wykonane, ale każde dobre zdjęcie musi posiadać punkt, który przyciąga spojrzenie widza. Moim zdaniem niewiele z prezentowanych prac Olearki miało to „coś”. Był także jeden ograny chwyt ze znakiem drogowym, tak chyba trochę rodem z „Manewrów miejskich” Roberta Rumasa. Najbardziej moją uwagę przykuło zdjęcie z koniem, kłusującym wśród szkieletów starego zakładu przemysłowego, niemal pożeranego przez zieleń. Wyjątkowa poetyczność tego ujęcia sprawia, iż bardzo mocno wbija się ono w pamięć, przenosi oglądającego do jakiejś innej, fantastycznej bajki, odrealnia.
Kilka prztyczków należy się także organizatorom ekspozycji. Po pierwsze: brak podpisów. Nie chodzi oczywiście o nazwiska autorów, bo tego było bardzo łatwo się domyślić, ale przede wszystkim tytuł pracy i technikę wykonania. Jest teraz jakaś dziwna tendencja, by nie ujawniać, jak dane dzieło zostało wykonane, a przecież widzowi taka informacja się należy, aby sam mógł osądzić koncepcję artystyczną obrazu, rzeźby czy fotografii. Zwłaszcza w przypadku tego ostatniego ważne jest wiedza, czy mamy rzeczywiście do czynienia z fotografią czy też z fotomontażem. Po drugie: rozumiem, że sala w Polfie jest dość niewdzięcznym obiektem ekspozycyjnym. To taka trochę ciasna, trapezoidalna kiszka z paroma wnękami – w takich warunkach ciężko jest cokolwiek zaaranżować. Niemniej nie ma rzeczy niemożliwych, np. oszkloną fotografię ustawioną na sztaludze można oświetlić tak, by odbijające się o niej światło nie przysłaniało jej w całości. Zwłaszcza, gdy ma się do dyspozycji ruchome lampki halogenowe.
Ale najbardziej rozbawiło mnie wczorajsze ujadanie kolegów po fachu na wszechobecność sztuki amerykańskiej. Czy koledzy nie rozumieją? Najpierw supremacja Grecji, później starożytnego Rzymu, Włoch, potem Francji, USA, teraz powolutku budzących się krajów azjatyckich. Idee i sztuka zapładniające inne państwa nie powstają tam, gdzie nie ma pieniędzy.
Co do fotografii Pawła Olearki, również rzeszowianina, mam jedno zastrzeżenie – brak pewnej iskry. Rozumiem estetykę, w jakiej zostały wykonane, ale każde dobre zdjęcie musi posiadać punkt, który przyciąga spojrzenie widza. Moim zdaniem niewiele z prezentowanych prac Olearki miało to „coś”. Był także jeden ograny chwyt ze znakiem drogowym, tak chyba trochę rodem z „Manewrów miejskich” Roberta Rumasa. Najbardziej moją uwagę przykuło zdjęcie z koniem, kłusującym wśród szkieletów starego zakładu przemysłowego, niemal pożeranego przez zieleń. Wyjątkowa poetyczność tego ujęcia sprawia, iż bardzo mocno wbija się ono w pamięć, przenosi oglądającego do jakiejś innej, fantastycznej bajki, odrealnia.
Kilka prztyczków należy się także organizatorom ekspozycji. Po pierwsze: brak podpisów. Nie chodzi oczywiście o nazwiska autorów, bo tego było bardzo łatwo się domyślić, ale przede wszystkim tytuł pracy i technikę wykonania. Jest teraz jakaś dziwna tendencja, by nie ujawniać, jak dane dzieło zostało wykonane, a przecież widzowi taka informacja się należy, aby sam mógł osądzić koncepcję artystyczną obrazu, rzeźby czy fotografii. Zwłaszcza w przypadku tego ostatniego ważne jest wiedza, czy mamy rzeczywiście do czynienia z fotografią czy też z fotomontażem. Po drugie: rozumiem, że sala w Polfie jest dość niewdzięcznym obiektem ekspozycyjnym. To taka trochę ciasna, trapezoidalna kiszka z paroma wnękami – w takich warunkach ciężko jest cokolwiek zaaranżować. Niemniej nie ma rzeczy niemożliwych, np. oszkloną fotografię ustawioną na sztaludze można oświetlić tak, by odbijające się o niej światło nie przysłaniało jej w całości. Zwłaszcza, gdy ma się do dyspozycji ruchome lampki halogenowe.
Ale najbardziej rozbawiło mnie wczorajsze ujadanie kolegów po fachu na wszechobecność sztuki amerykańskiej. Czy koledzy nie rozumieją? Najpierw supremacja Grecji, później starożytnego Rzymu, Włoch, potem Francji, USA, teraz powolutku budzących się krajów azjatyckich. Idee i sztuka zapładniające inne państwa nie powstają tam, gdzie nie ma pieniędzy.
I na koniec obrazki - nie tylko słowne jak powyżej. Przepraszam, że tak mało. Są to przede wszystkim zdjęcia Olearki, ale i jeden maleńki obrazeczek Barbary Hubert. Nie dysponuję cyfrówką, zaś w Sieci nie ma na razie zbyt wiele na ten temat. Jak znajdę więcej, to się podzielę.
Komentarze
Prześlij komentarz