Pygmy Lullaby

Dziś po południu, podczas chowania negatywów do szafki, wygrzebałam z jej dna kilka starych kaset magnetofonowych: własnoręcznie zmajstrowanych muzycznych składaków. Są to głównie jazzowe kawałki nagrywane z audycji radiowych. Coleman Hawkins, Stan Getz, Joe Henderson, najróżniejsze bossa novy. No i Ella oczywiście. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, a raczej dna mojej szafeczki. Mam ich kilkadziesiąt, może nawet więcej niż sto. Przeważnie dziesięcioletnie, choć kilka z nich [jak ta Colemanem] jest o sześć lat starsza od reszty. Dźwięk, pomijając, że nie zawsze nagrywany na sprzęcie pierwszej jakości, jest… idealny.
Jako nałogowy zbieracz kaset nigdy nie pokochałam płyt kompaktowych czy empetrójek. Przede wszystkim dlatego, że zawsze raziła mnie nienaturalna sterylność zarejestrowanego na nich dźwięku. Różnica cenowa także nie była bez znaczenia: uciułane kieszonkowe na płyty CD nie wystarczało, natomiast nabycie kasety było w zakresie moich skromnych możliwości finansowych. I tak cały podstawowy skład mojej stingoteki, czyli wszystkie oficjalne albumy Stinga mam w wersji analogowej. Nie raz stawałam na głowie, żeby zdobyć kasetę. Tak było choćby ze albumem „Ten Summoner’s Tales”: zaznajomiony sprzedawca ze świętej pamięci sklepu muzycznego „Takt” sprowadził mi ją aż z Krakowa. Były to już bowiem czasy, kiedy kompakty zażarcie atakowały sklepowe półki.
Ale kasety wolałam z jeszcze jednego, raczej emocjonalnego powodu: z płytami było znacznie mniej radochy. Na przykład przewijanie za pomocą długopisu. Po pierwsze dla oszczędności – by baterie w walkmanie wystarczyły na dłużej, po drugie – ręczne kręcenie rolkami prostowało splątaną taśmę, dodatkowo ją rozmagnesowywując. No i wreszcie satysfakcja, gdy długopis mknął między palcami. W ogólniaku byłam mistrzem w przewijaniu taśmy na czas, robiłam to szybciej niż przenośny odtwarzacz. Rety, jakie człowiek miał sprawne nadgarstki! Ale moja siła tkwiła nie tylko w rękach, ale i oprzyrządowaniu. Miałam specjalny długopis: jego obudowa przy obsadce miała rowki, idealnie pasujące do ząbkowanych szpulek każdej kasety, dzięki czemu ręczny przesuw taśmy był łatwiejszy. Pisał na zielono. Już go niestety nie mam, gdzieś mi zginął.
Takie proste przedmioty, a ileż przyzywają wspomnień. Przez chwilę człowiek czuje się nawet szczęśliwy – o ile oczywiście nie skręci pamięcią do jakiegoś ciemnego lasu…


A tak na dobranoc - jedno z najbardziej znanych nagrań Jana Garbarka, które znalazłam na swoich starych składakach. Usłyszałam je dzisiaj pierwszy raz od ładnych paru lat. Tutaj w wersji koncertowej:

http://www.youtube.com/watch?v=NhWK365D0to

Komentarze

  1. Ja tak po sąsiedzku przy Tobie na Enzowych psotkach, to i zajrzałam właśnie, a tu historyczno-sztuczna koleżanka. I muzyczna, o:)I wspomnienia czarodziejskie ma z siermiężnych czasów:)Tymczasem powiadam tylko tyle: tylko winyle, te tylko. Za jakość foniczną, za stronę graficzną. A jak pachną. Taką płytę sobie zapuścić, to jest wydarzenie po całości, ach-ach, serdeczne dla Ciebie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że historycy sztuki opanowują Bloggera. Jesteś już chyba trzecim, który tu do mnie zaglądnął. Zapraszam częściej - w jedności siła. :-)))
    A winyle... No pewnie, winyle najlepsze. Jak tylko ma się sprawny adapter. Ale ja się jeszcze dorobię i sobie kupię taki wypasiony. I jak zapuszczę... osiedle zadrży w posadach. ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty